czwartek, 31 marca 2011

"The Final Frontier" Iron Maiden

Tytuł: The Final Frontier
Wykonawca: Iron Maiden
Ilość utworów: 10
Gatunek: heavy metal
Członkowie: Steve Harris, Paul Day, Ron Matthews, Terry Rance, Dave Sullivan, Bruce Dickinson

    Cóż, Iron Maiden towarzyszy mi od moich najmłodszych lat i postanowiłam wgłębić się trochę w ich twóczość. Do tego celu wybrałam ich najnowszą płytę z 2010 roku, którą od dnia premiery posiadam w domu. Pewnie nie byłabym zainteresowana zespołem, gdyby nie jeden z największych fanów Maidensów, czyli mój tato ;) Do recenzji przyczynił się fakt bliskiego koncertu grupy w Warszawie na Sonisphere Festival, bodajże 10 czerwca. Mam nadzieję, że mnie tam również nie zabraknie.
      1. Satellite 15… the Final Frontier  - pierwszy utwór z najnowszej płyty tego zespołu świetnie się nadaje na rozpoczęcie koncertu. Od razu trzeba rzec, że piosenka jest podzielona na dwie, odrębne części. Początkowo mamy piękne wejście, w miarę spokojne dźwięki – oczekiwanie. Dopiero później słyszymy typowe, maidenowskie dźwięki, które w ogóle zdają się nie łączyć z pierwszą części. Spoglądając na książeczkę dołączoną do płyty, czytam, że tekst napisał Smith i Harris, co raczej mnie nie dziwi, bo słowa są dosyć niekonwencjonalne. Jeden z moich ulubionych kawałków z tej płyty.
          2. El Dorado – tytułowa piosenka najnowszej trasy Ironów. Jako, iż jestem żelazną, Musową fanką, pierwsze dźwięki w głupi sposób skojarzyły mi się z metalową, ostrzejszą wersją Knight of Cydonii. Utworek poprawny, ze wściekłym głosem Dickinsona. 
          3. Mother of Mercy – hmm… przyznam, że w tym utworze nie ma zbytnio, co opisywać. Jest taki… niewymagający pod względem melodii. Jeżeli by rozpatrywać kwestię tekstu, jak zwykle jest to sama poezja, i z każdym wersem nabieram większego szacunku dla Harrisa, ale nie zachwyca, ani się nie wyróżnia na tle pozostałych.
         4. Coming Home – ahh, refren, solówka, cudo <3 I tyle.
         5.  The Alchemist – Uwielbiam, kiedy w utworach jest miejsce dla solówek, bo wręcz kocham je, I właśnie w tym kawałku można usłyszeć świetne, gitarowe riffy.
         6. Isle of Avalon – świetny, wybitny utwór. Co prawda bardzo długaśny, ale melodia, głos Bruce’a i przecudny tekst tworzą uroczą całość. Kawałek zaliczam do tych porywających, przy których mam ochotę skakać i zdradzić Muse.
         7. Starblind – Iron Maiden nigdy nie tworzyło pod publikę. To widać po tym utworze, który jest sam w sobie niezwykły. Słucham i czuję w sobie tę poezję, liryczność utworu przy mocnych dźwiękach perkusji i gitar elektrycznych. Ujmujący kawałek.
        8. The Talisman – przepiękna melodia, przepiękne słowa, przepiękna całość! Zdecydowanie najlepszy utwór na całej płycie i każdy koneser mocniejszych dźwięków musi koniecznie poznać to cudo.
        9. The man who would be king – sam tytuł już intryguje: “mężczyzna, który chce być królem”. Myślę, że świetnie pasuje to stylu utworu, który jest śpiewaną opowieścią, czujemy, jakby Dickinson wcielał się w rolę bajarza, który ma po prostu mocniejszy głos. Podoba mi się pomysł, kolejna ambitna praca.
        10.  When the wild wind blows – najlepszy utwór na równi z The Talisman. Co prawda utwór bardzo długi – prawie jedenaście minut, ale za to naprawdę niezwykły, a słowa prawie wprawiają w wzruszenie.
        Reasumując, nie bez powodu Iron Maiden nazywani są jednym z najwybitniejszych zespołów heavy-metalowych, i nie bez powodu mają miliony fanów. Ja ich fanką jeszcze się nazwać nie mogę, ale mam do nich wielki szacunek, dużo większy niż do Muse. Iron Maiden przez niemal trzy dekady ciągle dają o sobie znać i to świadczy o ich miłości do muzyki.







środa, 30 marca 2011

The Good, the Bad and the Queen...

    Dziś znów wyszukałam coś specjalnego, co od pierwszej nuty wręcz przyciągnęło mój słuch. Przyznam, że kompletnie nic nie wiem na temat wykonawcy i pierwszy raz zobaczyłam tą trochę długaśną, niewygodną nazwę. Oczywiście znów wyłapałam utwór poprzez Skinsów, przez co czuję, że już niedługo staną się moją wyrocznią muzyczną. Dla mnie klimat piosenki się kojarzy nieco z filmami typu Ciekawy przypadek Benjamina Buttona. Nie wiem, co Brad Pitt ma do tego, ale moje głupie skojarzenia musiały już ochrzcić ten utwór mianem "tych melancholijnych". Posłuchajcie:


"Król Złodziei" - Cornelia Funke

Tytuł: Król Złodziei
Oryginalny tytuł: Herr der Diebe
Autor: Cornelia Funke
Ilość stron: 335
Wydawnictwo: Egmont

    Dużo wymagałam od tej książki. Szukałam jej długi, długi czas, gdyż jest dzieło pióra wspaniałej pisarki Cornelii Funke, którą niektórzy mogą znać poprzez Atramentową Trylogię. Fabuła mnie nie odstraszała, ponieważ wiedziałam, że pani Funke ma niezwykły dar umiejętności pisarskich i umie przyciągnąć czytelnika. A opowiada mniej więcej o...
     Po śmierci matki dwunastoletni chłopak Prosper i jego pięcioletni brat Bo, stają się sierotami. Ich ciotka Estera Hartlieb chce zaadoptować młodszego chłopca, a starszego oddać do internatu. Chłopcy nie mogą się pogodzić z perspektywą rozłąki i jakimś cudem udaje im się uciec i tak z Berlina wędrują aż do Wenecji - miasta, o którym dużo wiedzieli z opowiadań matki. Niestety, życie bez opiekunów nie jest takie kolorowe i tylko z pomocą innych uciekinierów: dziewczynki Osy, chłopca Riccia, Moscki i tytułowego Króla Złodziei Scipia udaje im się przetrwać w Wenecji dłużej. A tymczasem zatrudniony przez Esterę detektyw ma za zadanie odszukać braci, lecz nieoczekiwanie następuje splot niezwykłych zdarzeń, które ostatecznie doprowadzą ich do Karuzeli Sióstr Miłosierdzia.
      Cóż, choć książka zapowiadała się dobrze, bardzo się rozczarowałam. Nie wyszukałam tego charakterystycznego stylu pisania autorki. Myślę, że po prostu za późno się zabrałam za czytanie tego i kilka lat wcześniej byłabym zachwycona. Cornelia Funke utrzymuje nieco dziecięcy styl pisania, kierowany do nieco młodszych czytelników, choć nie zmienia to faktu, że książka umie wciągnąć. Są momenty, które potrafią chwytać za serce, ale jest pewien minus - fabuła jest baaardzo przewidywalna. Nie trzeba być wyrocznią, by stwierdzić, co się stanie w kolejnych rozdziałach i stwierdzam, że pomysł dobry, wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Nie wiem, co to spowodowało - w końcu byłam zachwycona jej książkami i pisała ona cudnie, tak więc myślę, że jedenaście lat temu, kiedy została wydana ta książka, pani Funke nie wyrobiła jeszcze swoich umiejętności.
     Nad fabułą nie ma co się dłużej zastanawiać, bo jest mało skomplikowana. Tak samo jak bohaterowie - autorka nie skupiała się za bardzo nad ich emocjami. Praktycznie nie byłam zbytnio do nich przywiązana, ale najbardziej polubiłam małego Bo. Teraz pozostaje mi kwestia zakończenia. Jak to się właściwie skończyło? Dobrze czy źle? Na pierwszy rzut oka bardziej sielankowego zakończenia być nie mogło, lecz tylko pozornie. Myślę, że ta książka ma jakieś drugie dno, jakiś drugi przekaz i nie jest skierowana tylko do dzieci. Tu nie chodzi o Wenecję, zaczarowaną karuzelę... Tu jest mowa o ulotności dzieciństwa, chęci zatrzymania go na dłużej. Występuje tu paradoks dotyczący dzieci i dorosłych, i właśnie chyba przez tę prawdę wyrobiłam pozytywne zdanie na temat Króla Złodziei.
     Pozornie książka została napisana stylem, przyjmującym się dla linii wiekowej 9-11. Lecz jeżeli nie posiadacie młodszego rodzeństwa, miłującego książki, polecam samym się wgłębić w tą w miarę pozytywną powieść.
     

wtorek, 29 marca 2011

"The Resistance" - Muse


Tytuł płyty: The Resistance
Wykonawca: Muse
Ilość utworów: 11
Gatunek: Alterntive Rock, New Prog
Członkowie: Matthew Bellamy, Dominic Howard, Christopher Wolstenholme

     Mogę od razu napisać, że Muse to mój ulubiony zespół i jestem absolutną fanką tego trio, i żaden zespół jak do tej pory mnie tak nie zauroczył jak ten. Nie wiem, czy będę umiała obiektywnie ocenić to dzieło, ale uznałam, że jestem do tego zobowiązana. Precz z zasadami! Zaczynam recenzję ich najnowszej, piątej płyty. Dlaczego? Tak mi akurat pasuje, to jest moja pierwsza ich płyta, z którą miałam doczynienia, tak więc zapoznajcie się z The Resistance.
     1. Uprising - singiel rozpoczynający płytę jest również utworem, dzięki któremu zaczęła się moja przygoda z tym zespołem. Myślę, że to bardzo pozytywny, rockowy kawałek, który świetnie rozpoczyna The Resistance i jest rozpoznawczym utworem dla najnowszej płyty Muse.
      2. Resistance - tytułowa piosenka albumu. Jedyne, co mogę napisać to magiczna... Ujmujący początek, chórki Chrisa i głos Matta świetnie się uzupełniają. To jest taki rodzaj utworu, który wręcz przyciąga do siebie słuchacza, zostawiając go przy sobie na dłużej.
      3. Undisclosed Desires - dla fanów Muse ta piosenka jest pewnie dużym zaskoczeniem... i raczej nie w tym dobrym sensie. Kiedy pierwszy raz usłyszałam UD, pomyślałam:"O nie, nie, coś tu nie tak". Niestety, zamiast rocku wyczuwa się minimalną dawkę popu - minimalną, ale wyczuwa. Piosenka budzi kontrowersyjne zdania fanów. Początkowo nie ujmuje, plusuje dopiero przy bliższym poznaniu.
      4. United States of Euroasia - usłyszałam od pewnej osoby, że ten utwór jest strasznie podobny brzmieniowo do Queenu. Chyba nie zaprzeczę, bo faktycznie mamy tu spokojne, melancholijne brzmienie z dużą ilością fortepianu, lecz Muse nie wypadają przy tym z rytmu. Wszystko tworzy idealną całość.
      5. Guiding Light - tradycyjnie na każdej płycie musi znaleźć jakiś wolniejszy kawałek. Na The Resistance jest ich wiele i to jeden z nich. Nie wywyższa się na tle innych, ale jest bardzo ładnym, wolnym utworem z gitarową solówką.
       6. Unnatural Selection - ach... właśnie ta piosenka tak bardzo kojarzy mi się z czwartym albumem grupy. Mocniejsze brzmienie, tekst dotyczący spraw politycznych, wszystko pasuje! Energiczny kawałek, przy którym można się unieść.
       7. Mk Ultra - czasem się zastanawiam, co Muse mają na myśli, wybierając tytuły piosenek. Siódmia piosenka jest jedną z moich ulubionych na tej płycie. Świetne, musowskie brzmienie z wspaniałym refrenem, i to właśnie ta część mnie najbardziej zauroczyła. Przykład typowej piosenki brytyjskiego trio.
       8. I belong to you - ciężko mi ocenić ten utwór... I belong to you zostało "sprzedane" dla filmu Księżyc w nowiu, ale piosenka i tak jest fenomelna w każdym swoim brzmieniu. Dojrzałe, podchodzące pod klasykę dźwięki z głosem Matta. Wspaniałe połączenie, zwłaszcza, że możemy usłyszeć część śpiewaną w języku francuskim.
        9. Exogenesis: symphony part 1 ( overture ) - sama nazwa wskazuje coś niezwykle poważnego. I tak jest, trzyczęściowy utwór to duża dawka orkiestry symfonicznej z lekkim pobrzmiewaniem gitary i delikatnym głosem Matta. Skupia się tu na samej muzyce. Piękne, lecz w dojrzałym stylu.
       10. Exogenesis: symphony part 2 ( Cross Pollination ) - chyba moja ulubiona część Exogenesis. Tutaj, prócz symfonii, znajduje się więcej miejsca dla perkusji, gitar i silniejszego głosu Matta, jednak nadal jest trzymany klasyczny klimat.
      11. Exogenesis: symhony part 3 ( Redemtion ) - idealne zakończenie całej płyty. Według tekstu, można się domyślić, że chodzi o rozpoczęcie nowego rozdziału, o rozpoczęcie wszystkiego od początku. Czy to jest aluzja do kolejnej płyty...?
      Powinniście koniecznie się zapoznać z tą płytą. Jak nie poprzez płytę CD, to w wersji wirtualnej, ale uwierzcie, że płyta, jak sam zespół, jest cudowna!



niedziela, 27 marca 2011

"Jak zostać królem" Tom Hooper

Tytuł: Jak zostać królem
Oryginalny tytuł: King's Speech
Reżyseria: Tom Hooper
Scenariusz: David Seidler
Gatunek: biograficzny, dramat historyczny
Występują: Colin Firth, Geoffrey Rush, Helena Bonham Carter

      Produkcję tą obejrzałam oczywiście w kinie. Spodziewałam się naprawdę porządnego filmu, skoro zdobył aż tyle Oskarów - to przecież do czegoś zobowiązuje. No i po wszystkim stwierdziłam, że... mam mieszane uczucia. Ale o tym później. Zacznę najpierw o fabule, a jest ona niezła. Ekranizacja opowiada o księciu Abercie, który ma problem z jąkaniem się. W jego "zawodzie" sprawia mu to duży kłopot i książę chce jak najszybciej wyleczyć się ze swojej wady. W tym celu szuka wszelkich lekarzy, którzy mogliby mu pomóc. Niestety, żaden nie skutkuje. W końcu, po pewnym czasie, jego żona Elżbieta znajduje kolejny adres człowieka, który zna się na tego typu sprawach. Okazuje się, że jego metody są nieco niekonwencjonalne, zwłaszcza dla kogoś z rodziny królewskiej. Sprawę komplikuje fakt, że po śmierci ojca, jego brat - prawowity dziedzic, król Edward VIII poddał się abdykacji. Teraz to właśnie Albert ma zostać królem. I co z tego ma wyniknąć...?
      No właśnie. I na tym pytaniu zdecydowałam się zakończyć fabułę, aby bardziej zaciekawić potencjalnych widzów. Zastanawiałam się, jak ocenić ten film i zdecydowałam, że zacznę od gry aktorów. Wielkie brawa dla Colina Firtha, który niezwykle realnie odegrał jąkającego się człowieka, choć z tego co się dowiedziałam, sam "jąkałą" nie był i nie jest. Klimat filmu ogólnie był "arystokracki", a przynajmniej odebrałam takie wrażenie. Podobały mi się na pewno wątki historyczne, choć trudno tu inaczej, skoro jest to niemalże film biograficzny. Zwłaszcza uśmiechałam się na widok prawdziwych, historycznych materiałów, fragmentów transmisji, które naprawdę były puszczane.
       Przy tej ekranizacji raczej nie znajdzie się nudy, ale raczej wzruszenia, czy jakichś intensywnych emocji też nie. Czasem są jakieś zabawne momenty, ale nie takie, przy których człowiek wybucha niekontrolowanym śmiechem. Uznaję, że ten, kto interesuje się monarchą, Anglią, czy sztuką logopedii potraktuje bardziej do siebie to dzieło. Poza tym, ze stron technicznych mogę pochwalić scenografię i kostiumy. Naprawdę czuć ten angielski klimat. Scenariusz poprawny, cudów się nie znajdzie.
      Ogólnie produkcja jest dobra, bardzo dobra, lecz nie wiem, czy zasługuje na tyle Oskarów... W sumie to dla mnie zachwytów nie ma, może tylko ładne przedstawienie Anglii, historii, czy tego, że raz pada tam nawet słowo "Polska", co mnie, jako rodowitą mieszkankę tego kraju, nieźle pokrzepiło. Kinomaniacy powinni zapoznać się z tą ekranizacją, ale mogę szczerze napisać, że widziałam lepsze, oskarowe produkcje.


sobota, 26 marca 2011

"Come pick me up" Ryan Adams

     W tej dzisiejszy, wiosenny lecz deszczowy dzień, przygotowałam pewien utwór godny większej uwagi. Jak sam tytuł mówi, będzie to Ryan Adams, pochodzący z Północnej Karoliny, a dokładniej z Jacksonville. Piosenkarz jest znany głównie z grania alt-country i rocka.
      Piosenkę "wyczaiłam" poprzez młodzieżowy serial Skins, który posiada niezwykłą ścieżkę dźwiękową. Oto możemy przysłuchać się świetnemu wokalowi Ryana i dziękować producentom Skinsów za wplątanie piosenki do serialu. Tak więc tym, którym jeszcze nie obił się o uszy Adams, proszę bardzo:




ENJOY!

"Wampir Lestat" - Anne Rice




Tytuł: Wampir Lestat
Oryginalny tytuł: the Vampire Lestat
Autor: Anne Rice
Ilość stron: 648
Wydawnictwo: Rebis

     Po przeczytaniu pierwszej części tej niezwykłej serii, byłam na tyle ciekawa kolejnych, że od razu skusiłam się na to dzieło. I tu pewne zaskoczenie: nie ma żadnego dziennikarza, efektownego rozpoczęcia powieści. Jest tylko Lestat. Przedstawiajac się, otwarcie nam mówi, że chce wgłębić nas - czytelników - w jego kilkuset-letnie życie. Początkowo miałam mieszane uczucia: w końcu co tu jeszcze można dodać? To samo z perpektywy Lestata? A właśnie nie, nie, okazuje się, że pan de Lioncourt ma o wiele ciekawsze wspomnienia niż postać z poprzedniej części...
     Zaczynając od fabuły, jak można wywnioskować z tytułu, jest ona całkowicie poświęcona Lestatowi. Wgłębia nas w jego ludzkie życie, romans z człowiekiem Nicholasem, przemianę, paryskie życie, a potem coraz mroczniejsze aspekty wiecznej egzystencji. I tyle o fabule, bo proszę uwierzyć, na pierwszy rzut oka do skomplikowanych nie należy. Lecz tylko na pierwszy rzut oka, gdyż od razu uprzedzam - to jest dosyć trudna książka, zarówno pod względem opisowym, mentalnym. Dlatego niektórych może nudzić, zwłaszcza pierwsze sto stron, ale niezłomnych czytelników nie powinna przerażać ilość stron, bo niemal każda umie oczarować. Wgłębiwszy się w życie Lestata od razu go niemalże pokochałam. Może i Anne Rice przedstawiła nieco jego płytkość, egoistyczność, ale z dużą domieszką miłości, załamania wewnętrznego i tych rozmyślań na temat sensu życia. I oto w tym chodzi, a te wszystkie zdarzenia - spotkanie Magnusa, Mariusza, życie z Gabrielą, poznanie tajemnicy o Akaszy i Enkilu - są ważne tylko ze względu fabuły.
      Od razu, będąc przy Akaszy i Enkilu, którzy właściwie są podłożem następnej części z serii Anne Rice, stwierdzić mogę, że jest to niezwykle oryginalny pomysł. W końcu wampiry mogą kojarzyć się ze starożytnością, piramidami, odległymi czasami, a nie tylko z Pensylwanią i zamkami. Autorka wyraźnie wszystko dokładnie dopracowała, bo wszystko ładnie łączy się w całość. Żadnych niedociągnięć, niedopowiedzeń.
       Najbardziej spodobało mi się nawiązanie Lestata ze współczesnością - ukazanie kawałka życia z lat 80-tych XX w., czyli czasu, kiedy jest wielką rockową gwiazdą. Jego koncert cudownie uwiecznił całą, długą, tajemniczą powieść i zakończenie to sprawiło, że kompletnie oszalałam na punkcie Lestata, wspominając też o tym jak bardzo się wzruszyłam na epilogu.
       Powieść bardzo długa, niemiłosiernie się ciągnąca, ale ten, kto dobrnie do końca, dostanie miłą niespodziankę w postaci cudownego zakończenia. Anne Rice jest cudowną pisarką i zachęcam do zapoznania się z jej twórczością.


piątek, 25 marca 2011

1."Wywiad z wampirem" - Anne Rice

Tytuł: "Wywiad z wampirem"
Oryginalny tytuł: Interview with the vampire
Autor: Anne Rice
Ilość stron: 400
Wydawnictwo: Rebis

       Klasyka nad klasykami literatury grozy. Każdemu musiał choć obić się o uszy ten tytuł, nieważne czy przez film, czy książkę. Mogłabym napisać o bezbłędnej grze aktorskiej Brada Pitta i Toma Cruise'a, ale zdecydowałam, że Anne Rice zasługuje na większe oklaski.
       Zacznę jednak od fabuły. Ogólnie wydaje się być ona prosta. Opowieść o dwusetletnim, zagubionym wampirze Lousie, który po długim trwaniu swej wiecznej egzystencji postanawia podzielić się swymi doświadczeniami życiowymi ze zwykłym, ludzkim dziennikarzem. Opisuje wszystko, począwszy od swoich ludzkich lat, poznaniu intrygującego wampira Lestata, a skończywszy na dramatycznej miłości do kobiety zamkniętej w ciele dziecka - Claudii. Potencjalnie ktoś może powiedzieć, że to sentymentalna obyczajówka wzmożona paranormalnymi elementami. Kryje się tam szczypta prawdy, ale myślę, że Anne Rice miała na myśli coś więcej. Urzeka sam styl pisania autora, a bardzo szanuję osoby, które potrafią oczarować czytelnika samymi słowami, nie fabułą. Większość osób nie przepada za ciągnącymi się opisami, które zdają się tylko przedłużać akcję książki. Takie opisy zawarte w tym dziele, o dziwo, nie nudzą, a wręcz przeciwnie utrzymują ten gotycki klimat. Tutaj autor nie skupia się na opisywaniu scen grozy - bo takich niewiele się znajdzie, naprawdę - ale na opisywaniu uczuć, emocji, które czasem są nieco skomplikowane, a które zdajemu się rozumieć. A mimo wszystko gotycki klimat nadal jest utrzymany.
        Mam taką tendencję, że zawsze czuję więź do postaci, i zawsze muszę mieć swojego faworyta. Jeśli chodzi o mnie był nim bezwarunkowo Lestat de Lioncurt, którego wręcz pokochałam w drugiej części. Ale nie będę się oddalać od tematu, na drugą część przyjdzie czas. Lestat jest najbardziej nieszablonową postacią. Jest dwulicowy, jak każdy człowiek, i jest najbardziej... ludzki? Nie jest ideałem, u niego nie ma rozróżnienia: dobro, zło. Jest pogubiony, jak każdy z nas. Co prawda można to wyczytać między wierszami, gdyż opisywana z perspektywy Louise'a powieść, nie zawsze ukazywała obiektywne wrażenie, często było one przesiąknięte emocjami głównego bohatera. Co prawda jedno może pogubić czytelnika: uczucia bohaterów czasem zdają się być zbyt... proste. Ledwo kogoś poznają, już twierdzą, że tę osobę kochają. Cóż, nie jestem wampirem i nie wiem, jak reagują na swoje życie uczuciowe, ale ja osobiście nie wyznaję miłości każdej osobie, którą spotkam na ulicy, lub z którą zamienię słowo. Ale uznałam, że to chyba taki urok tej książki. Anne Rice umie wprawić cztelnika w filmowy (?) nastrój. Przerywniki w postaci wymiany zdań dziennikarza i Louise'a pozytywnie dezorientują czytelnika, robiąc dzieło bardziej niekonwencjonalnym.
        Osobiście jestem definitywnie zauroczona twórczością tej pisarki, gdyż wyróżnia się samym stylem i klimatem. Jedyne co mogę napisać, to polecam. Głębszą ocenę pozostawiam wam.
Enjoy!