sobota, 17 września 2011

Dream Theater - "Octavarium"

Tytuł płyty: Octavarium
Wykonawca: Dream Theater
Ilość utworów: 8
Gatunek: metal progresywny
Członkowie: James LaBrie, John Myung, John Petrucci, Jordan Rudess, Mike Mangini

       Jak zwykle, buszując pośród "świętej kolekcji taty", jak ja to nazywam, odkryłam jedną, zakurzoną płytę, która od razu przykuła moją uwagę. Znana okładka, nazwa, którą kojarzę. Dream Theater. Kilka razy zespół ten obił się o moje uszy, ale praktycznie znałam tylko jedną, dwie, piosenki. Teraz myślę, że to wstyd nie wgłębić się w dyskografię tak fantastycznego zespołu.
      Sama nazwa rock lub metal progresywny mówi mi, że ta muzyka będzie ciekawa. Muszę przyznać, że akurat ten odłam muzyki mi jak najbardziej pasuje. Nie mogę traktować tej płyty, jak zbioru odrębnych od siebie piosenek. Ten krążek to jedna, wielka całość - piosenki się ze sobą łączą brzmieniowo i nastrojowo. Jedna wolna piosenka i siedem żywiołowych - wydaje się za proste, prawda? Prawda, bo dla wielu słuchaczy osiem piosenek to za mało na prawdziwą płytę. Ale co, jeśli weźmiemy pod uwagę, że jedna piosenka trwa aż dwadzieścia cztery minuty? To po prostu niesamowite. Zanim popełniłabym jakąś gafę, chciałam dowiedzieć się trochę o zespole i co najważniejsze, tej płycie. Okazało się, że fani mają różne zdania na jej temat i trwa dyskusja o znaczeniu nazwy i "inności". Nie mogę stwierdzić, w jakim stopniu Octavarium różni się od pozostałej twórczości zespołu, ale mam nadzieję, że kiedyś będę mogła dłużej wywodzić się na ten temat.
     Ostatnio bardzo sobie cenię "muzykę bez słów". Dlatego bardzo mi się spodobało, że w Dream Theater śpiew i słowa są tylko tłem, a sama melodia zajmuje na tej płycie najwięcej miejsca. Czas wyróżnić utwory, które mnie najbardziej ujęły i skupiły na sobie moją uwagę. Zaczynając od początku - pierwszy utwór pod nazwą The Root of all Evil podzielony na dwie części VI. Ready, VII Remove. Ładny wstęp na początek płyty, od razu wiemy, że możemy się spodziewać czegoś naprawdę dobrego i po prostu trzyma w napięciu. Potem mamy wolny utwór i resztę w stylu pierwszego numeru. Zatrzymujemy się dopiero nad szóstym utwórem pt. Never Enough.  Słyszałam go już wcześniej i zaczynają się spekulacje odnośnie starego Muse. Cały utwór jest bardzo podobny do kawałków Muse w stylu Bliss lub New Born. Charakterystyczny początkowy bas, riffy, a nawet przerobiony głos wokalisty nieodparcie kojarzy się z Bellamym. Niestety, nie dowiemy się, czy była to inspiracja, czy przypadkowe podobieństwo. Mimo wszystko Never Enough to jedna z lepszych piosenek. No i chyba czas na moje ulubione "perełki". Siódme Sacrifices Sons kojarzy mi się albo z początkiem horroru, albo z powieścią fantazy. Wiem, że porównania nie mają sensu, jednak te skojarzenia spowodowały sympatię do tego długiego, dziesięciominutowego utworu. Na koniec Dream Theater pozostawiają istne arcydzieło, dwudziestocztero-minutowe. Ósme Octavarium jest podzielone na pięć, odrębnych części. Sama, płynąca poezja. To trzeba usłyszeć, uwierzcie, że nie zmarnujecie swoich dwudziestu czterech minut życia.
         Pierwsze podejście Dream Theater uważam za udane. Cieszę się, że taki świetny zespół udało mi się wygrzebać w starej kolekcji taty. Polecam.
     

    

piątek, 6 maja 2011

"Sala Samobójców" Jan Komasa

    
      Minęło już trochę czasu, odkąd obejrzałam film pt."Sala Samobójców", ale nadal uważam, że jest to jeden z najlepszych ( jak nie najlepszy ) z polskich filmów, jakie oglądałam. Z pozoru prosta fabuła tworzy skomplikowaną ekranizację, świetnie oddającą klimat polskiej młodzieży.
        Film opowiada o osiemnastoletnim chłopaku Dominiku, który należy do bogatej, dosyć wpływowej rodziny. Wraz z rodzicami chodził na poważne przedstawienia teatralnę, operę, czy bankiety. W szkole jest normalnym nastolatkiem, który niczym specjalnym się nie wyróżniał. Aż do studniówki, kiedy pewien niegroźny incydent zniszczył mu potem życie. Załamany chłopak szuka pocieszenia w internecie, a tam znajduje drogę już tylko do całkowitego upadku.
         Najpierw zacznę o tym, co najbardziej mnie się spodobało, czyli muzyka. Jestem wdzięczna producentom filmu za skład muzyki, jaki stworzyli. Można tu usłyszeć debiutujące polskie zespoły, jak Wet Fingers, klasyki Billego Talenta lub nawet piosenki japońskie. Wszystko idealnie wpasowuje się w klimat historii. Trzeba też uszczególnić na świetną grę Jakuba Gierszała, który niezwykle naturalnie oddał charakter i emocje Dominika. Oglądając, naprawdę widziałam przed sobą polskiego nastolatka, a nie jedynie jego kopię. Myślę, że równie dobrze spisała się Agata Kulesza z Piotrem Pieczyńskim, którzy zagrali zdesperowanych rodziców chłopca. Nieco mniej mnie ujęła nie tyle gra, co postać Romy Gąsiorowskiej - Sylwii. Czegoś mi w niej brakowało, była taka pozbawiona emocji, ale może o to w tym chodziło?
         Jestem dumna, że efekty specjalne nie zniszczyły treści filmu, co się często zdarza ( jak to było w przypadku nieszczęsnego "2012" ).  Reżyser wprawnie wplątywał wątki luźne, by zaraz zszokować widzów jedną, krótką sceną, których nie ma sensu opisywać. Scenariusz jest fenomenalny w odbiorze i bardzo płynny, co jest najważniejsze.
          Oczywiście, to nie komedia. Nie ma co liczyć na jakieś sielankowe sceny z życia maturzystów. Tu naprawdę widać dramat - nie tylko chłopca, jak i jego otoczenia. To coś, w co nie chce nam się wierzyć. To coś, przez co zasyanawiamy się, czy Internet służy złu czy dobru. Jan Komasa stworzył innowacyjny film, dla polskiej filmomatografii. Oby takich dzieł było w polskim showbizie więcej, bo aż się chce drugi raz pójść do kina : )

piątek, 15 kwietnia 2011

"Przepowiednia" Dean Koontz

Tytuł: Przepowiednia
Oryginalny tytuł: Life Expectancy
Autor: Dean Koontz
Ilość stron: 416
Wydawnictwo: Albatros

      Zacznę od tego, że uwielbiam wydawnictwo Albatros - nie dość, że ładna oprawa, to jeszcze świetne w treści książki. Jedną z nich jest właśnie powieść wspomnianego autora Deana Koontza. Na okładce pisze, że to główny rywal Stephena Kinga, i się z tym zgodzę, bo obaj panowie mają zbliżony do siebie styl pisania. Tyle, że Koontz bardziej "przyswajający". Trzeba wiedzieć, że autor ten jest bardzo szybkim i płodnym pisarzem - napisał baardzo wiele powieści, począwszy od short fiction, a skończywszy na thillerach.
       Przyznaję, że ta książka była moją pierwszą stycznością z tym autorem. I myślę, że to było dobre posunięcie, bo mam miłe zdanie o tym pisarzu. Jak zwykle należałoby zacząć od fabuły. Kilkadziesiąt lat temu pewien człowiek o imieniu Rudy Tock oczekuje w szpitalu na narodziny swego syna. W tym samym szpitalu, i w tym samym czasie umiera jego ojciec. Rudy, czuwając przy ojcu, dowiaduje się czegoś niecodziennego. W ostatnich chwilach swojego życia pan Tock przepowiada pięć mrocznych dat, przypisanych synowi Rudy'ego, Jamesowi, na którego wszyscy mówią Jimmy. W tym czasie na narodziny dziecka czeka również pewien klaun Bezzo. Kiedy umiera jego żona w czasie porodu, ogarnia go wściekłość i zabija lekarza prowadzącego wraz z pielęgniarką. Rudy ma wrażenie, że jeszcze się z nim spotka. I tak oto wraz z bohaterem Jimmym rozpoczynamy przygodę, którą wraz z nim przeżyjemy pięć, mrocznych, ciężkich dat.
      Najbardziej w książce spodobał mi się humor. Choć jest to thiller, to autor zawiera momenty zabawne, w których można się rozluźnić. Postacie, nawet te złe, niewątpliwie zdobywają sympatię czytelnika. Przyznaję, że były takie sceny, które umiały nawet wzruszać. Pan Koontz świetnie obmyślał cały przebieg akcji i to mnie się podobało. W sumie niewiele mogę tu jeszcze dodać, bo jest to w miarę prosta książka, a zakończenie nie jest wielce spektakularne. Mimo wszystko brawa dla autora, zachęca do sięgnięcia po następne dzieła.
     Tak więc, polecam, polecam. Jeżeli ktoś lubi błyskotliwe, pełne ciekawej akcji książki, to powinien zwrócić uwagę na tego autora.